środa, 17 stycznia 2024

Ciało stałe

 Pierwszy raz gdy patrzę w lustro widzę osobę. Nie tylko zbiór niezwiązanych ze sobą myśli, przekonań, splątane ze sobą emocje, rozmyte obrazy składające się na jakiś całokształt. Widzę jakąś konkretną całość. 

Nie jestem już mgłą, którą wiatr mógł przepędzić jednym dmuchnięciem, zapachem perfum, który ulatnia się po godzinie. 

Widzę wibrującą energię. Zbitą masę, plastelinę, która zmienia kształty w zależności od ułożenia swoich atomów. Ciało stałe układające się w różne formy, jednak cały czas ciało stałe. 

Zawsze miałam wrażenie, że jestem jakąś rozczłonkowaną całością. Jednak nigdy z tych elementów nie potrafiłam całości ułożyć. Chcąc do tego doprowadzić nakładałam na siebie coraz więcej warstw, oplatałam siebie w coraz większe otoczki pochopnych przekonań, zagmatwanych refleksji i oczekiwań. A okazało się, że im więcej na siebie nakładałam, tym głębiej zakopywałam się w sobie pod ciężarem tego całego gruzu. Okazało się, że to właśnie samotność sprawiła, że mogłam się sobie przyjrzeć. 

Nie mówię o skrajnej samotności kiedy nie ma się zupełnie nikogo. Mówię o tej pozytywnej samotności, o tej lekkiej samotności, po prostu byciu ze sobą. Uważam, że taka samotność powinna mieć nawet inną nazwę. Samotność kojarzy się zazwyczaj źle. Zostało temu słowu przede wszystkim przypisane za dużo znaczeń. Kojarzone jest właśnie z osamotnieniem, a samotność nie zawsze się z nim wiąże. Samotność nie zawsze taka jest. Samotność może być lekkim dryfowaniem przez życie ze spokojem w sercu. Trwaniem w sobie i swojej energii. Samoprzebywaniem. Samobyciem. Samoistnieniem. 

Od urodzenia jesteśmy zmuszeni w sobie tkwić. Jednak to w jaki sposób to robimy może się różnić. Możemy być w sobie bardzo płytko, przesuwać się po wysuniętych na czubek świadomości myślach i pozwalać sobie częściowo zatapiać się w rzeczywistości, zlewać się z nią. Znikać w niej jak kropla wody wrzucona do morza. A możemy być w sobie głębiej i coraz głębiej, coraz wyraźniej być w rzeczywistości i coraz bardziej się w nią wtapiać.  Jak kamień, który nie staje się częścią oceanu, a swobodnie po nim dryfuje albo się w nim zatapia. 

Możemy całymi dniami oglądać telewizor albo przeglądać instagrama. Rozpraszać się, kierować swoją uwagę na zewnątrz, zamiast do środka. Być ze sobą ale nie w sobie. 

Bo czy bycie w sobie jest takie łatwe? Co tak naprawdę dzieje się wtedy z człowiekiem? 

Zazwyczaj definiujemy siebie opierając się o poglądy, które wyznajemy, opinie, które inni o nas mają, kategorie, w które się wkładamy lub kategorie, w które włożyło nas społeczeństwo. Co, gdy to wszystko znika? Kim jesteśmy? 

Brak społecznych kontekstów sprawia, że jesteśmy zmuszeni sami zdecydować czym jesteśmy jeśli nie chcemy być niczym. 

Uważam, że w każdym tkwi rdzeń. Rdzeń naszej osobowości. Podświadomy. Nie skażony jakimikolwiek kontekstami. Czysta energia. Niezdefiniowany byt. JA. To najczystsze ja. 

Niepojęta struktura, której nie da się opisać. Da się ją tylko czuć. 

Na codzień jest niezauważalny, zagłuszony tym wszystkim co szumi dookoła niego i tworzy nas. Żeby go zauważyć i poczuć to wszystko musi zniknąć. Chociaż na chwilę. 

Dlaczego myślę, że tak właśnie jest? Gdyby nie było w nas jakiegokolwiek pierwiastka, który jest obiektywny wobec świata i tylko nasz, kim byśmy byli? Po śmierci, w innym świecie, innej rzeczywistości. Gdy zniknie to wszystko czym się definiujemy. Przecież to wszystko jest subiektywne, materialne, nietrwałe. Mamy świadomość tego, że nie jesteśmy tu na zawsze. A perspektywa, że czegoś takiego nie mamy równałaby się z tym, że zupełnie znikniemy gdy tylko opuścimy ten świat. Rozpłyniemy się jak kropla w morzu. 

Może dlatego ludzie boją się bycia w sobie. Boją się, że go nie znajdą. Że nigdy go nie poczują.

Im silniej jestem w sobie, tym silniej rozprzestrzeniam siebie. Tym więcej siebie mogę dawać. Mogę oplatać ten rdzeń tysiącem innych rzeczy, ale wiem co jest pod spodem. Wiem, że każda jego odsłona będzie miną, nie maską. 

Całe te powyższe refleksje mogą nie brzmieć wcale tak odkrywczo. I nie mówię,

że brzmią. Z pewnością nie jestem pierwszą ani ostatnią osobą, która porusza ten temat. 

Kiedy poszłam na studia psychologiczne dostrzegłam bardzo ciekawą rzecz. Oczekiwałam od nich czegoś kompletnie innego. Oczekiwałam wyjaśnienia. Bo miałam wiele pytań. I nadal z resztą mam. 

A zamiast wyjaśnienia, są dla mnie porządkowaniem wiedzy o świecie i ubieraniem jej w jakieś ramy. Bardziej poprzez to tworzeniem iluzji wyjaśniania niektórych procesów zamiast ich faktycznego wyjaśnienia. 

Sama jednak złapałam się na tym, że robię dokładnie to samo. Większość moich przemysleń czy teorii to też obserwacja i następnie opis tego, co widzę. Nic nie wyjaśniam, chociaż przez to staje się to jaśniejsze. 

Porządkowanie wiedzy o świecie faktycznie rozjaśnia niektóre wątpliwości, nawet jeśli ich nie tłumaczy. Nienazwaną ideę czy proces ciężej jest pojąć, a czasem proste, oczywiste przemyślenia ujęte w odpowiedni sposób potrafią diametralnie zmienić punkt widzenia. 

wtorek, 12 grudnia 2023

Jestem lekka

 Coś dziwnego stało się z moim postrzeganiem siebie i rzeczywistości. Zawsze, czy jako dziecko czy siedemnastolatka czułam się wtopiona w rzeczywistość, którą oglądam, którą czułam, którą przeżywałam. Wszystko co działo się w moim otoczeniu automatycznie przepływało na mnie. Odczucia, impulsy, emocje, byłam częścią tej układanki jak puzel, jak cegła w ścianie. Wbita w nią i wmurowana. Czułam każde drganie ściany, każde uderzenie, każdy podmuch wiatru. 

Tak jak mówię, coś dziwnego się z tym stało. Teraz czuje się bardziej przyklejona do siebie. Jakbym żyła w jakiejś bańce, nic do mnie nie dociera. Impulsy, emocje, dźwięki, energie wibrujące na zewnątrz. Wszystko, co nie jest m o j e. Nic nie czuję. Potrafię mocno czuć, ale tylko to co jest w mojej bańce. To wszystko doświadczam mocno. Nigdy tak mocno nie czułam siebie. 

Dopuszczam do siebie tylko to, co chcę do siebie dopuścić. To ja decyduję o tym czy chcę żeby coś co nie jest moje, stało się moje. 

Właśnie chyba zawsze bałam się tego stanu. Sama chciałam stać się puzlem, cegłą w ścianie. Sama chciałam wtopić się w rzeczywistość. Sama nie chciałam być niczego świadoma bo ten stan mimo tego, że jest lepszy, jest o wiele trudniejszy. 

Znalazłam alkohol, różne substancje. Wcześniej były wyczerpujące ćwiczenia fizyczne i ponadprogramowa nauka. Zawsze było coś. Powinnam to coś chyba jakoś nazwać. Może czynniki wtapiające? 

Zawsze bałam się samej siebie. Ogromu emocji, gamy uczuć, którą mogę odczuwać, możliwości, które we mnie drzemią. Potęgi jaką jest człowiek. 

Moim zdaniem istnieje takie zjawisko- ludzie boją się samych siebie. Dlatego od siebie uciekają. Na różne sposoby. Ludzie boją się potęgi, która w nich drzemie, boją się zdefiniować samych siebie. 

Bo tak naprawdę czy wiemy czym jesteśmy? Ludźmi, ale co to znaczy. Duszą, ale czym jest dusza. Zlepkiem emocji, wspomnień, doświadczeń i wyobrażeń upchniętych w jakieś materialne ciało. 

Zaczynam czuć, że dorastam. Nigdy tak bardzo nie skupiałam się na sobie jak teraz. Czas bycia we wczesnej dorosłości to czas trwania w chwili, pogodzenia się z tym, że żyjemy. Trwania w życiu. Eksploracji. Bawi mnie czasem gdy ludzie wymyślają sobie problemy i mówią: ,,Nie wiem co mam z tym zrobić.” Z pracą, z relacją. Trwać. Po prostu dać temu trwać. 

To czas eksploracji bo wszystko przestaje mieć znaczenie. Ani w pozytywnym ani w negatywnym sensie. W neutralnym, po prostu jako fakt. Znika w naszym życiu wiele rutynowych czynności, do których byliśmy przyzwyczajeni, rozmywają się granice, znika szkoła, te wszystkie schematy życia, przez które do tej pory postrzegaliśmy rzeczywistość. Uświadamiamy sobie, że to jak będziemy ją postrzegać zależy tylko od nas. Stajemy się na moment obiektywnym obserwatorem rzeczywistości zanim zdecydujemy się czym chcemy żeby ona dla nas była. Rzeczywistość jest jak każda inna forma materii, którą możemy uformować- jak plastelina, jak woda, która zmienia kształt w zależności od tego w jakim jest naczyniu. W pewnym sensie mamy zdolność do tworzenia rzeczywistości, tworząc różne interpretacje tego, co przed sobą widzimy.

Nigdy nie żyłam jeszcze z taką lekkością. Rozumianą nie jako lekkomyślność czy skrajna bezrefleksyjność. Jest to specyficzny rodzaj lekkości. Nie jest ona śmieciem bezwiednie rzucanym przez wiatr, jest unoszeniem się, dryfowaniem na powierzchni wraz z nurtem rzeki zamiast usilnego wiosłowania w drugą stronę, podtapiania się. Jest umiejętnością dostrzeżenia, że nie muszę pływać, mogę po prostu unosić się na wodzie. 

wtorek, 20 kwietnia 2021

Szczęście jako wdzięczność

Wyszło słońce i moje meteopatyczne skłonności chyba obudziły we mnie trochę pozytywnych emocji, także dziś przychodzę do Was z postem o szczęściu.

Nie, proszę, nie zrażajcie się do czytania tylko dlatego że poruszam- przyznam dość popularny i oklepany temat, na który pozornie nie da się nic więcej powiedzieć. 

Czasem proste, oczywiste przemyślenia ujęte w odpowiedni sposób potrafią diametralnie zmienić punkt widzenia. Czasami wystarczy znaleźć tylko kilka odpowiednich słów. Co potwierdza z resztą fakt jak ogromna jest moc słowa i jak nasz ograniczony ludzki umysł potrafi przyswajać wiedzę. Trzeba mu ją podać na talerzu, odpowiednio pokrojoną na malutkie kawałeczki, bo innych dawek nie jest w stanie przełknąć. Czasami czujemy idee- tak zwany szelest porannych gwiazd jak genialnie nazwał to Vadim Zeland- ale musimy mieć ją odpowiednio podaną aby móc sobie ją uświadomić. 

Dlaczego piszę ten post? Może dlatego, że dużo osób, szczególnie teraz podczas pandemii zaczęło się gubić. Może dlatego że cała ludzkość zastanawia się nad tym od wieków i nikt nie znalazł jeszcze odpowiedzi. Chociaż- czy na pewno jej nie znaleźliśmy…? A może cały czas mamy ją przed nosem tylko nie umiemy po nią sięgnąć?

Zaczęłam się ostatnio zastanawiać czego chcę w życiu. Pierwsza odpowiedz która wysunęła mi się z czeluści mojej podświadomości mówiła: chcę być szczęśliwa. Po prostu. Świetnie, jakbym tylko wiedziała co miałam przez to na myśli. 

Dlaczego w ogóle zaczęłam się nad tym zastanawiać? Bo całe moje życie zaczęło zlewać mi się w jakąś niewyraźną plamę. Nawet nie chodzi o to, że coś złego działo się w moim życiu. Żyłam po prostu nijako.

Żeby być szczęśliwym nie należy tylko nie chcieć pozbawiać się życia, wyeliminować do niego niechęć, żal i wszystkie inne pretensje. Wtedy z negatywnego postrzegania świata przechodzimy na bierne postrzeganie świata. Oczywiście, z dwojga złego już lepiej postrzegać go biernie niż negatywnie. Ale czy to to do czego dążymy? Chcemy w życiu być tylko bierni, przeżywać dzień za dniem jak marionetka? Szkoła, praca, od czasu do czasu się gdzieś wyjdzie. Niby mamy poczucie że coś robimy. Gramy w jakąś grę, przeglądamy Tiktoka godzinę za godziną, czerpiąc z tego jakąś tam przyjemność. prowadzimy nic nie znaczące rozmowy. Żyjemy. Egzystujemy z poczuciem jakiejś pustki, niedosytu, pragnąc od życia czegoś więcej. Sami z resztą nie wiedząc czego. Może mamy to gdzieś na końcu języka, ukrywamy to gdzieś w czeluściach naszej podświadomości. 

Długo patrzyłam jak życie przemykało mi się między palcami. Jakbym jechała w mknącym pociągu, biernie oglądając przez szybę zmieniający się krajobraz, widząc jak coraz to kolejne rzeczy mijały mnie, zostawały daleko, daleko za mną.

Jednak to nie one mnie mijały, tylko ja mijałam je. To ja patrzyłam przez szybę. To ja pędziłam. Jak apatyczny pasażer, którego nie obchodzi nic poza dotarciem do jakiegoś odległego celu. Nie zwracający uwagi nawet na to co mija kierując się w jego stronę. 

Co mam na myśli- bycie szczęśliwym nie polega na tym, żeby biernie pogodzić się z faktem, że istniejemy tylko żeby być za to istnienie wdzięcznym.

I oczywiście pisząc o wyeliminowaniu negatywnych emocji nie mam na myśli tego, żeby unikać nieprzyjemności bo jest to oczywiście awykonalne:) Miałam na myśli zmienienie punktu widzenia, pozbycie się żalu, niechęci do świata.

W ogóle wychodzę w życiu z założenia, że nawet jeśli coś sprawia nam nieprzyjemności bądź nas rani nie zawsze jest od razu złe, tak jak jest to zazwyczaj schematycznie postrzegane. Że złe doświadczenia są nam potrzebne. Czasami nawet lubię poczuć się źle, lubię zagłębić się w swoim smutku, to tylko emocje. Wywołują w naszym ciele jakiś dyskomfort, jednak nie jest on ani trwały ani wielki.

Trzeba zmienić punkt widzenia. Nauczyć się wyciągać pozytywy z nieprzyjemnych zdarzeń. Doceniać wszystko, co nam się przytrafia.

Więc zaczęłam zadałam sobie pytanie- co tak naprawdę czyni mnie szczęśliwą? I spisałam wszystko na kartce. Od małych rzeczy takich jak patrzenie na słońce, słuchanie muzyki, bieganie, po wyrażanie samej siebie, szczere rozmowy z drugą osobą, samoakceptacja. Dlaczego nie napisałam tu na przykład o satysfakcji? Albo kupnie nowych rzeczy, czy czymś innym co pozornie daje nam szczęście? No właśnie, bo czasami możemy ulec pozornemu poczuciu szczęścia. Opartemu na pozytywnym pobudzeniu, okazującym się jednak być tylko chwilowym intensywnym impulsem, ekstazą. Satysfakcja na przykład pobudza mnie pozytywnie ale nie daje mi szczęścia. Daje mi euforię, ekstazę, adrenalinę. Nie szczęście. Czasem wystarczy poszukać bliżej. Ludzie zawsze szukają za daleko. 

Wam radzę to samo- zastanówcie się co czyni was szczęśliwymi? I wpiszcie wszystko na kartce, w notatkach, na komputerze. Ale pisząc ,,zastanówcie się’’ nie mam na myśli wpiszcie wszystkie rzeczy jakie dawały wam przyjemność, po których czuliście się przyjemnie pobudzeni, rzeczy które stereotypowo są uznawane za dające szczęście. Pisząc ,,zastanówcie się’’ mam na myśli spójrzcie w głąb swojej duszy, posłuchacie swojego wewnętrznego głosu, po prostu posłuchajcie siebie. Zostańcie sami ze sobą, zamknijcie się przez chwilę na świat. 

Czy to tak trudno odróżnić? Nie. Sami poczujemy czy to co piszemy przed sobą na kartce jest zgodne z nami. Jeśli oczywiście jesteśmy szczerzy ze sobą i nie próbujemy niczego sobie wmówić. 

Delektować się chwilą

Zauważyłam ostatnio co pomaga w dostrzeganiu szczęścia, piękna w naszym życiu. Delektowanie się chwilą. Co mam na myśli pisząc delektowanie się chwilą? Zatrzymanie się chwilę w naszym jadącym pociągu. Trzeba przestać pędzić. Docenić to jakie piękne widoki mijamy po drodze. Może nawet zrobić przystanek i wyjść na krótki spacer? 

A co mam dosłownie na myśli? Starać się poczuć rzeczywistość, świat każdym zmysłem. Chłonąć wszystko dookoła. Korzystać z każdego, najmniejszego okruchu świata jaki nas otacza. 

Uwielbiam delektować się każdym najmniejszym szczegółem w swoim życiu. Pozornie głupimi rzeczami. Szczegółami. W szczegółach tkwi piękno. Wyrażać siebie poprzez szczegóły. Zaczęłam zapisywać krótkie zdania, które przyjdą mi do głowy podczas spacerów, ćwiczeń, jazdy samochodem. Ubierać swoje myśli w krótkie przemyślenia i dzielić się z nimi z innymi. Uwielbiam dostawać je od innych. Bo właśnie z takich małych rzeczy składa nam się obraz człowieka. 

Może właśnie taki jest sens naszej egzystencji? Żeby umieć wyciągnąć szczęście z życia. Bo kiedy człowiek czuje że jest w pełni szczęśliwy, nie potrzebuje niczego więcej. 

Szczęście to uświadomienie sobie, docenienie tego co mamy. Stąd ta wdzięczność. Stąd wdzięczność za swoją egzystencję. 

Szczęście to według mnie po prostu wdzięczność za swoje istnienie. Kiedy żyjesz i czujesz że CHCESZ żyć. Że naprawdę jesteś za to życie wdzięczny. 

Także... Jestem szczęśliwa, że jestem szczęśliwa. I mam nadzieję że wy też będziecie bądź jesteście. Bo szczęście wcale nie jest takie trudne jeśli się za wiele od tego szczęścia nie wymaga…

Trzymajcie się kochani;)

 

czwartek, 4 lutego 2021

Za dumna na związek

 

Relacja jako definicja czy relacja jako uczucie?

Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach wielu z nas nie wie czym jest relacja. Zacznijmy może od relacji zwanej potocznie związkiem. Czym on w ogóle jest? Dla wielu ludzi jest tym czym został oficjalnie okrzyknięty- relacją pomiędzy dwoma osobami, które żywią do siebie uczucia. Problem w tym, że ja (i pewnie nie tylko ja) nie zgadzam się z tą definicją. Za przeproszeniem, co za debil uważa, że relację pomiędzy dwoma osobami da się w jakiś sposób nazwać? Nie mówię nawet o samym związku. Jakąkolwiek relację. Z resztą nazywanie to i tak za mocne słowo. Próba nazwania? Próba zdefiniowania tego, co dzieje się między ludźmi? Próba opisania słowami tego, co dzieje się na poziomie duchowym?

Może żeby bardziej rozjaśnić wam to, co mam na myśli zadam wam pytanie: pomyślcie o wszystkich ludziach, którzy są ważni w waszym życiu- o jednej konkretnej grupie. Na przykład o swoich przyjaciołach. Wszystkich nazywacie tak samo, ale czy wasza relacja z każdym z nich wygląda tak samo? Czujecie to samo do każdego z nich? Czulibyście się dobrze gdyby nagle ktoś zaczął narzucać wam jakieś zasady, mówić jak ma wyglądać wasza relacja, bo jest nazwana w ten, konkretny sposób? Podam wam prosty przykład. Załóżmy, że jesteście sami z przyjacielem. Zaczynacie robić coś, co załóżmy nie wypada wam robić jak tylko  p r z y j a c i o ł o m. Nie wiem, na przykład się całować czy cokolwiek innego. I wyobraźcie sobie, że nagle ktoś przychodzi do was i mówi wam, że musicie przestać, zaczyna was wyśmiewać albo nie daj Boże ma do was jakieś wyrzuty. I argumentuje to w oczywiście idiotyczny sposób- bo jesteście tylko  p r z y j a c i ó ł m i.  Bo wam nie wypada. Bo ktoś wrzucił wszystkie relacje do jednego worka i nazwał je przyjaźnią.

Nie powiecie, że podobne sytuacje wam się nie zdarzały. To takie głupie- pozwalać żeby ktoś nazywał naszą relację i na tej podstawie określał jakie zachowania są przyzwoite, a jakie nie. Mimo tego, że wiemy, że nikt nie może nam niczego zabronić to jednak czujemy się potem źle z tym, że zrobiliśmy jednak to, czego ,,nie należy’’.

Możemy próbować określać nasze ludzkie relacje słowami. Robimy to dlatego, że ich nie rozumiemy. Próbujemy ogarnąć to, co się z nami dzieje naszym głupiutkim, ograniczonym, ludzkim umysłem. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, że może nie warto samemu tworzyć sobie tyle ograniczeń? Że czasem nie warto jest dociekać. Czasem warto jest po prostu cieszyć się uczuciem. Nawet jeśli sami nie wiemy co to za uczucie- ale jest przyjemne. Ludzie próbują je nazwać bo nigdy nie pogodzą się z tym, że uczucia są czymś silniejszym od nich. Czymś poza ich zasięgiem. A nawet nie zdają sobie sprawy, że marnują sobie życie tym ciągle dociekając, ciągle chcąc kontrolować wszystko, co się z nimi dzieje zamiast najzwyczajniej się nimi cieszyć.

Ludzie lubią nazywać, porządkować. Lubią stwarzać sobie pozorne uczucie kontroli. Porządku. Nie rozumieją, że nie ma czegoś takiego jak relacja. Że wszystko dzieje się na poziomie uczuć. Że to uczucie jest piękne.

Związek to abstrakcyjne pojęcie nazwania relacji dwojga ludzi, który w praktyce niczego nie definiuje. Dlatego uważam, że małżeństwo, związek to ograniczenie. Zasadami, które paradoksalnie sami wykreowaliśmy i daliśmy się im przyjąć.

 

Cholerna duma

Zawsze miałam problem z wchodzeniem w jakąkolwiek romantyczną relację. Tego, że problem tkwił we mnie byłam pewna już od dłuższego czasu. Jednak myślałam, że może chodzi bardziej o to, że nie mogę nic do nikogo poczuć, że nie daje sobie na to szansy, bo nie potrafię nikogo docenić. Jednak w pewnym momencie doszło do mnie, że nie tego się boję. Odrzucenia oczywiście też, ale chodziło o coś jeszcze. Coś, czego przez długi czas nie potrafiłam w sobie odkryć, co nie dawało mi spokoju. Chodziło o moją dumę.

Tak, wiem, że to brzmi śmiesznie i niedorzecznie. Mogło to zabrzmieć trochę jak: Nie wchodzę w związek bo jestem dumna? Nie, nie to miałam na myśli. Więc w takim razie o co chodzi mi z tą dumą? Jestem za dumna na związek. Dziwne pojęcie, prawda? Jak można być na niego za dumnym? Czy w ogóle można? I dlaczego tak się dzieje?

Wszystkie moje próby, że tak to nazwę, nawiązania jakiejkolwiek romantycznej relacji kończyły się zawsze tak samo. Z jednej strony pragnęłam bliskości, ale z drugiej strony kiedy już miałam ją w zasięgu, orientowałam się, że czuję się z nią jakoś dziwnie. Może dlatego, że to nie była ta bliskość, której potrzebowałam. To, co czułam od drugiego człowieka było pożądaniem albo podziwem, nie miłością. Zawsze kiedy odważyłam się dać komuś wejść w moją strefę komfortu, nie czułam się z tym swobodnie, po prostu dobrze, nie dlatego, że było coś ze mną nie tak, tylko dlatego, że to druga osoba nie podchodziła do tego w ten sam sposób, co ja. Że oczekiwałam po prostu czegoś innego, że oboje inaczej postrzegaliśmy relacje.

Żeby pozbyć się tej swojej cholernej dumy, musiałam najpierw dojść do tego, co za nią stoi. Co mnie tak naprawdę w tym wszystkim przeraża. Bo jednak to co nas przeraża, a może raczej czego wyobrażenie nas przeraża w jakiejś konkretnej sytuacji zależy od tego jak ją  postrzegamy. W jaki sposób na nią patrzymy, czym dla nas jest. A czym jest dla nas relacja? Nie licząc stereotypów, które przetoczyłam powyżej i pomijając wszystkie normy, które przyjęliśmy, czy jesteśmy w stanie w ogóle odpowiedzieć na to pytanie?

Bardzo denerwuje mnie obraz związku, który przyjął się we współczesnym społeczeństwie. Przede wszystkim tego, że kobietę zazwyczaj postrzega się jako słabszą z partnerów (jeśli jest to związek damsko-męski). Przez to ja widzę samą siebie w swoich oczach jako słabą. A jestem osobą bardzo dumna i nienawidzę tak o sobie myśleć. Nie jestem nawet żadną zapaloną feministką. Piszę jak postrzegam siebie przez pryzmat obowiązujących we współczesnym społeczeństwie norm. Kto by pomyślał, że wykreowany przez społeczeństwo obraz związku może tak bardzo przerażać, a nawet obrzydzać tą relację?

Wbrew pozorom bardzo często był to jeden z powodów, dla których wycofywałam się z relacji. Czułam się słaba, po prostu. Nie chciałam być traktowana jak pięcioletnie dziecko, za które trzeba wszystko robić, które sobie nie poradzi. Szukałam w relacji czegoś innego. Szukałam pożądania opierającego się na podziwie dla drugiej osoby, na wzajemnym wsparciu. Na ,,przyjacielskiej’’ relacji, z tą różnicą, że żywiłabym do kogoś uczucia. Bo ludzie wchodzą w związek, pomijając aspekty fizyczne, po to, żeby się wspierać. Żeby otrzymywać wsparcie i być wspieranym. Żeby przeżywać razem to piękne uczucie jakim jest miłość.

A ja przed tym wszystkim uciekałam. Nie chciałam się od kogoś uzależniać. Bałam się, że będę kogoś potrzebować. Bałam się, że przestanę czuć się silna. Dlaczego miałoby to coś zmieniać? Nie wiem- tak mi się wydawało. Bo nigdy nie spróbowałam. Bo nie byłam świadoma, że chcieć drugiej osoby nie znaczy jej potrzebować.

Bałam się przyznać, nawet nie przed drugą osobą, przed sobą, że mi na kimś zależy. Starałam się zachowywać jakby wcale mi nie zależało, co skutkowało tym oczywiście, że nic z tego nie wychodziło. I nie tylko oszukiwałam tym druga osobę i wszystkich dookoła, ale przede wszystkim samą siebie. Nie dawałam samej sobie szansy przekonać się o tym, co będzie, jeśli jednak sobie pozwolę. Żałuję. Po prostu żałuję, że sobie tej szansy nie dałam.

Kiedy teraz o tym myślę, dałabym się chyba pociąć żeby móc wrócić do niektórych chwil. Nie odwracać wzroku kiedy ktoś patrzył mi w oczy, nie uciekać wzrokiem kiedy ktoś łapał mnie za ręce, nie uciekać. Po prostu. A uciekałam dlatego, że się bałam, nie dlatego, że nie chciałam. Nie umiałam sobie z tym poradzić.

Przyznanie się przed sobą, że poważnie zależy nam na jakiejś osobie to naprawdę wielki krok. I nie ma tutaj co tego umniejszać. Zawsze jest lęk. Przed tym, że zostaniemy zranieni- dlatego czasem sami wolimy zranić… Przed tym, że poczujemy się słabi z drugą osobą- dlatego staramy się ją od siebie odepchnąć…

Wejście w relacje to jest otwarcie się na bardzo wiele. Nigdy nie wiesz czy dostaniesz coś dobrego, czy nie, ale jeśli się nie otworzysz- co prawda uchronisz się przed złym, ale dobrego też nie dostaniesz. Taki paradoks…

Każda relacja jest ryzykiem, każdy nasz krok. Tak naprawdę, jeśli człowiek się nie przełamie i nie zobaczy, że to go nie zabije, to nigdy się nie nauczy. Po prostu, tylko działanie jest kluczem. Oczywiście nie stanie się to od tak, ja też musiałam i tak naprawdę cały czas przepracowuję ze sobą różne rzeczy. Pomogło też abstrakcyjne myślenie, to, że przestałam traktować życie poważnie. Swoją drogą doszłam do naprawdę zaskakujących wniosków, bo to niesamowicie wyzwalający sposób myślenia i na pewno napiszę o tym osobny post.

Więc co zrobić, żeby się tej cholernej dumy pozbyć? Przede wszystkim myślę, że połowa roboty to samo zauważenie u siebie takiego problemu. A może nawet nie samo zauważenie- często podświadomie wiemy, że mamy z czymś trudność- przyznanie się do tego przed sobą. Jeśli się do tego przed sobą nie przyznamy, to nie mamy nawet co rozmawiać o pracy nad tym problemem.

Wiadomo, że świetnie by było od razu wziąć się do pracy nad sobą i idąc po kolei, punkt po punkcie w przepisie na idealną relację tworzyć nową, wspaniałą rzeczywistość. Problem w tym, że nikt nam nigdy takiego przepisu nie da. Uważam, że kluczem do zmiany- do jakichkolwiek zmian- jest po prostu świadomość. Czasem gdy człowiek ma w głowie pewną świadomość, sam zaczyna postępować inaczej.

Wyciągnięcie wniosków z popełnianych przez siebie błędów, zdanie sobie sprawy z tego ile razy postąpiliśmy wbrew swojej woli. Do zmian pchną nas nasze własne wyrzuty sumienia. I to nie tak, że pojawią się one znikąd. Wyjdą na światło dzienne dopiero kiedy im na to pozwolimy, przestaniemy świadomie je zagłuszać, wiedząc, że nie chcemy ich słyszeć. Tylko sami musimy dać im na to szanse. Przecież zakopane przez nas w najgłębszych zakamarkach swojej podświadomości są bezradne… nie pomogą nam. MY nie pomożemy sobie. A tylko my możemy to zrobić.

Złość, wyrzuty sumienia, poczucie winy, a czasem nawet rozpacz. To bardzo silne emocje. Im dłużej trzymamy je w sobie, tym bardziej rosną w siłę. Im dłużej trzymamy je w sobie, wiedząc, że postępujemy wbrew swojej woli, tym bardziej nas obciążają. Trzymamy je w sobie, bo żeby się ich pozbyć, musimy się z nimi zmierzyć. A ciężko jest stanąć prawdzie w twarz. Sama ze sobą i sama przed sobą. Trzeba do tego naprawdę wielkiej samodyscypliny.

Dumy nie da się pozbyć od tak. Trzeba się przełamywać. Stopniowo. Trochę jak z wejściem do basenu pełnego zimnej wody. Nikt nie każde nam skakać na główkę, możemy wchodzić spodek po schodku i powoli przyzwyczajać się do wody. Jednak jeśli chcemy wejść do basenu, musimy podjąć próbę. Inaczej nigdy do niego nie wejdziemy. Wiem, że to może głupi przykład, ale akurat dobrze obrazuje nie tylko tą sytuację- przełamywanie się do czegokolwiek.

Z różnych powodów, ten post jest dla mnie bardzo osobisty. Może ze względu na fakt, że dzielę się tu naprawdę sporym kawałkiem siebie, może dlatego, że sama przed sobą nie byłam w stanie przyznać się do tego przez długi czas.

Przez długi czas zastanawiałam się czy w ogóle publikować ten post. Miałam go w wersjach roboczych chyba przez kilka miesięcy, bowiem już od jakiegoś czasu zmagam się z tym problemem. Od czasu do czasu dopisywałam do niego tylko luźne myśli, chyba bardziej w formie samo-terapii, nie porządkowałam ich, wychodząc z założenia, że nigdy nie wyjdą na światło dzienne.

Myślałam, że to będzie za bardzo prywatne. Że ludzie mnie wyśmieją, bo spotkam się z niezrozumieniem tematu. Publikując go tak naprawdę nie wiem z jakim spotka się odbiorem, ale przynajmniej co do jednej rzeczy mogę być pewna- nie tylko ja zmagam się z czymś takim. Nie jestem jedyna i nawet jeśli miałabym pomóc tym postem jednej osobie, to chcę to zrobić. Może nawet czuję, że jestem go niektórym winna.

I tak na koniec- żeby nie było ja też tego jeszcze do końca nie przepracowałam… Nie wiem czy zwróciliście na to uwagę czytając artykuł, ale w połowie pisałam go w czasie przeszłym, a w połowie w czasie teraźniejszym. Oczywiście zrobiłam to podświadomie, więc to chyba najlepszy dowód na to, że ze mną też nie jest idealnie;)

To tyle z mojej strony, jeśli macie potrzebę porozmawiać- śmiało do mnie piszcie;) Miło by było również usłyszeć Wasze przemyślenia, jeśli poświęciliście tu chwilkę.

Trzymajcie się,

Karola