Pierwszy raz gdy patrzę w lustro widzę osobę. Nie tylko zbiór niezwiązanych ze sobą myśli, przekonań, splątane ze sobą emocje, rozmyte obrazy składające się na jakiś całokształt. Widzę jakąś konkretną całość.
Nie jestem już mgłą, którą wiatr mógł przepędzić jednym dmuchnięciem, zapachem perfum, który ulatnia się po godzinie.
Widzę wibrującą energię. Zbitą masę, plastelinę, która zmienia kształty w zależności od ułożenia swoich atomów. Ciało stałe układające się w różne formy, jednak cały czas ciało stałe.
Zawsze miałam wrażenie, że jestem jakąś rozczłonkowaną całością. Jednak nigdy z tych elementów nie potrafiłam całości ułożyć. Chcąc do tego doprowadzić nakładałam na siebie coraz więcej warstw, oplatałam siebie w coraz większe otoczki pochopnych przekonań, zagmatwanych refleksji i oczekiwań. A okazało się, że im więcej na siebie nakładałam, tym głębiej zakopywałam się w sobie pod ciężarem tego całego gruzu. Okazało się, że to właśnie samotność sprawiła, że mogłam się sobie przyjrzeć.
Nie mówię o skrajnej samotności kiedy nie ma się zupełnie nikogo. Mówię o tej pozytywnej samotności, o tej lekkiej samotności, po prostu byciu ze sobą. Uważam, że taka samotność powinna mieć nawet inną nazwę. Samotność kojarzy się zazwyczaj źle. Zostało temu słowu przede wszystkim przypisane za dużo znaczeń. Kojarzone jest właśnie z osamotnieniem, a samotność nie zawsze się z nim wiąże. Samotność nie zawsze taka jest. Samotność może być lekkim dryfowaniem przez życie ze spokojem w sercu. Trwaniem w sobie i swojej energii. Samoprzebywaniem. Samobyciem. Samoistnieniem.
Od urodzenia jesteśmy zmuszeni w sobie tkwić. Jednak to w jaki sposób to robimy może się różnić. Możemy być w sobie bardzo płytko, przesuwać się po wysuniętych na czubek świadomości myślach i pozwalać sobie częściowo zatapiać się w rzeczywistości, zlewać się z nią. Znikać w niej jak kropla wody wrzucona do morza. A możemy być w sobie głębiej i coraz głębiej, coraz wyraźniej być w rzeczywistości i coraz bardziej się w nią wtapiać. Jak kamień, który nie staje się częścią oceanu, a swobodnie po nim dryfuje albo się w nim zatapia.
Możemy całymi dniami oglądać telewizor albo przeglądać instagrama. Rozpraszać się, kierować swoją uwagę na zewnątrz, zamiast do środka. Być ze sobą ale nie w sobie.
Bo czy bycie w sobie jest takie łatwe? Co tak naprawdę dzieje się wtedy z człowiekiem?
Zazwyczaj definiujemy siebie opierając się o poglądy, które wyznajemy, opinie, które inni o nas mają, kategorie, w które się wkładamy lub kategorie, w które włożyło nas społeczeństwo. Co, gdy to wszystko znika? Kim jesteśmy?
Brak społecznych kontekstów sprawia, że jesteśmy zmuszeni sami zdecydować czym jesteśmy jeśli nie chcemy być niczym.
Uważam, że w każdym tkwi rdzeń. Rdzeń naszej osobowości. Podświadomy. Nie skażony jakimikolwiek kontekstami. Czysta energia. Niezdefiniowany byt. JA. To najczystsze ja.
Niepojęta struktura, której nie da się opisać. Da się ją tylko czuć.
Na codzień jest niezauważalny, zagłuszony tym wszystkim co szumi dookoła niego i tworzy nas. Żeby go zauważyć i poczuć to wszystko musi zniknąć. Chociaż na chwilę.
Dlaczego myślę, że tak właśnie jest? Gdyby nie było w nas jakiegokolwiek pierwiastka, który jest obiektywny wobec świata i tylko nasz, kim byśmy byli? Po śmierci, w innym świecie, innej rzeczywistości. Gdy zniknie to wszystko czym się definiujemy. Przecież to wszystko jest subiektywne, materialne, nietrwałe. Mamy świadomość tego, że nie jesteśmy tu na zawsze. A perspektywa, że czegoś takiego nie mamy równałaby się z tym, że zupełnie znikniemy gdy tylko opuścimy ten świat. Rozpłyniemy się jak kropla w morzu.
Może dlatego ludzie boją się bycia w sobie. Boją się, że go nie znajdą. Że nigdy go nie poczują.
Im silniej jestem w sobie, tym silniej rozprzestrzeniam siebie. Tym więcej siebie mogę dawać. Mogę oplatać ten rdzeń tysiącem innych rzeczy, ale wiem co jest pod spodem. Wiem, że każda jego odsłona będzie miną, nie maską.
Całe te powyższe refleksje mogą nie brzmieć wcale tak odkrywczo. I nie mówię,
że brzmią. Z pewnością nie jestem pierwszą ani ostatnią osobą, która porusza ten temat.
Kiedy poszłam na studia psychologiczne dostrzegłam bardzo ciekawą rzecz. Oczekiwałam od nich czegoś kompletnie innego. Oczekiwałam wyjaśnienia. Bo miałam wiele pytań. I nadal z resztą mam.
A zamiast wyjaśnienia, są dla mnie porządkowaniem wiedzy o świecie i ubieraniem jej w jakieś ramy. Bardziej poprzez to tworzeniem iluzji wyjaśniania niektórych procesów zamiast ich faktycznego wyjaśnienia.
Sama jednak złapałam się na tym, że robię dokładnie to samo. Większość moich przemysleń czy teorii to też obserwacja i następnie opis tego, co widzę. Nic nie wyjaśniam, chociaż przez to staje się to jaśniejsze.
Porządkowanie wiedzy o świecie faktycznie rozjaśnia niektóre wątpliwości, nawet jeśli ich nie tłumaczy. Nienazwaną ideę czy proces ciężej jest pojąć, a czasem proste, oczywiste przemyślenia ujęte w odpowiedni sposób potrafią diametralnie zmienić punkt widzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz