Relacja jako definicja czy relacja jako uczucie?
Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach wielu z nas nie wie
czym jest relacja. Zacznijmy może od relacji zwanej potocznie związkiem. Czym
on w ogóle jest? Dla wielu ludzi jest tym czym został oficjalnie okrzyknięty-
relacją pomiędzy dwoma osobami, które żywią do siebie uczucia. Problem w tym,
że ja (i pewnie nie tylko ja) nie zgadzam się z tą definicją. Za
przeproszeniem, co za debil uważa, że relację pomiędzy dwoma osobami da się w
jakiś sposób nazwać? Nie mówię nawet o samym związku. Jakąkolwiek relację. Z
resztą nazywanie to i tak za mocne słowo. Próba nazwania? Próba zdefiniowania
tego, co dzieje się między ludźmi? Próba opisania słowami tego, co dzieje się
na poziomie duchowym?
Może żeby bardziej rozjaśnić wam to, co mam na myśli zadam
wam pytanie: pomyślcie o wszystkich ludziach, którzy są ważni w waszym życiu- o
jednej konkretnej grupie. Na przykład o swoich przyjaciołach. Wszystkich
nazywacie tak samo, ale czy wasza relacja z każdym z nich wygląda tak samo?
Czujecie to samo do każdego z nich? Czulibyście się dobrze gdyby nagle ktoś
zaczął narzucać wam jakieś zasady, mówić jak ma wyglądać wasza relacja, bo jest
nazwana w ten, konkretny sposób? Podam wam prosty przykład. Załóżmy, że jesteście
sami z przyjacielem. Zaczynacie robić coś, co załóżmy nie wypada wam robić jak
tylko p r z y j a c i o ł o m. Nie wiem,
na przykład się całować czy cokolwiek innego. I wyobraźcie sobie, że nagle ktoś
przychodzi do was i mówi wam, że musicie przestać, zaczyna was wyśmiewać albo
nie daj Boże ma do was jakieś wyrzuty. I argumentuje to w oczywiście idiotyczny
sposób- bo jesteście tylko p r z y j a c
i ó ł m i. Bo wam nie wypada. Bo ktoś
wrzucił wszystkie relacje do jednego worka i nazwał je przyjaźnią.
Nie powiecie, że podobne sytuacje wam się nie zdarzały. To
takie głupie- pozwalać żeby ktoś nazywał naszą relację i na tej podstawie
określał jakie zachowania są przyzwoite, a jakie nie. Mimo tego, że wiemy, że
nikt nie może nam niczego zabronić to jednak czujemy się potem źle z tym, że
zrobiliśmy jednak to, czego ,,nie należy’’.
Możemy próbować określać nasze ludzkie relacje słowami.
Robimy to dlatego, że ich nie rozumiemy. Próbujemy ogarnąć to, co się z nami
dzieje naszym głupiutkim, ograniczonym, ludzkim umysłem. Czasem nie zdajemy
sobie sprawy z tego, że może nie warto samemu tworzyć sobie tyle ograniczeń? Że
czasem nie warto jest dociekać. Czasem warto jest po prostu cieszyć się
uczuciem. Nawet jeśli sami nie wiemy co to za uczucie- ale jest przyjemne.
Ludzie próbują je nazwać bo nigdy nie pogodzą się z tym, że uczucia są czymś
silniejszym od nich. Czymś poza ich zasięgiem. A nawet nie zdają sobie sprawy,
że marnują sobie życie tym ciągle dociekając, ciągle chcąc kontrolować
wszystko, co się z nimi dzieje zamiast najzwyczajniej się nimi cieszyć.
Ludzie lubią nazywać, porządkować. Lubią stwarzać sobie
pozorne uczucie kontroli. Porządku. Nie rozumieją, że nie ma czegoś takiego jak
relacja. Że wszystko dzieje się na poziomie uczuć. Że to uczucie jest piękne.
Związek to abstrakcyjne pojęcie nazwania relacji dwojga
ludzi, który w praktyce niczego nie definiuje. Dlatego uważam, że małżeństwo,
związek to ograniczenie. Zasadami, które paradoksalnie sami wykreowaliśmy i
daliśmy się im przyjąć.
Cholerna duma
Zawsze miałam problem z wchodzeniem w jakąkolwiek
romantyczną relację. Tego, że problem tkwił we mnie byłam pewna już od
dłuższego czasu. Jednak myślałam, że może chodzi bardziej o to, że nie mogę nic
do nikogo poczuć, że nie daje sobie na to szansy, bo nie potrafię nikogo
docenić. Jednak w pewnym momencie doszło do mnie, że nie tego się boję.
Odrzucenia oczywiście też, ale chodziło o coś jeszcze. Coś, czego przez długi
czas nie potrafiłam w sobie odkryć, co nie dawało mi spokoju. Chodziło o moją
dumę.
Tak, wiem, że to brzmi śmiesznie i niedorzecznie. Mogło to
zabrzmieć trochę jak: Nie wchodzę w związek bo jestem dumna? Nie, nie to miałam
na myśli. Więc w takim razie o co chodzi mi z tą dumą? Jestem za dumna na
związek. Dziwne pojęcie, prawda? Jak można być na niego za dumnym? Czy w ogóle
można? I dlaczego tak się dzieje?
Wszystkie moje próby, że tak to nazwę, nawiązania
jakiejkolwiek romantycznej relacji kończyły się zawsze tak samo. Z jednej
strony pragnęłam bliskości, ale z drugiej strony kiedy już miałam ją w zasięgu,
orientowałam się, że czuję się z nią jakoś dziwnie. Może dlatego, że to nie
była ta bliskość, której potrzebowałam. To, co czułam od drugiego człowieka
było pożądaniem albo podziwem, nie miłością. Zawsze kiedy odważyłam się dać
komuś wejść w moją strefę komfortu, nie czułam się z tym swobodnie, po prostu
dobrze, nie dlatego, że było coś ze mną nie tak, tylko dlatego, że to druga
osoba nie podchodziła do tego w ten sam sposób, co ja. Że oczekiwałam po prostu
czegoś innego, że oboje inaczej postrzegaliśmy relacje.
Żeby pozbyć się tej swojej cholernej dumy, musiałam najpierw
dojść do tego, co za nią stoi. Co mnie tak naprawdę w tym wszystkim przeraża.
Bo jednak to co nas przeraża, a może raczej czego wyobrażenie nas przeraża w
jakiejś konkretnej sytuacji zależy od tego jak ją postrzegamy. W jaki sposób na nią patrzymy,
czym dla nas jest. A czym jest dla nas relacja? Nie licząc stereotypów, które
przetoczyłam powyżej i pomijając wszystkie normy, które przyjęliśmy, czy
jesteśmy w stanie w ogóle odpowiedzieć na to pytanie?
Bardzo denerwuje mnie obraz związku, który przyjął się we
współczesnym społeczeństwie. Przede wszystkim tego, że kobietę zazwyczaj
postrzega się jako słabszą z partnerów (jeśli jest to związek damsko-męski).
Przez to ja widzę samą siebie w swoich oczach jako słabą. A jestem osobą bardzo
dumna i nienawidzę tak o sobie myśleć. Nie jestem nawet żadną zapaloną
feministką. Piszę jak postrzegam siebie przez pryzmat obowiązujących we
współczesnym społeczeństwie norm. Kto by pomyślał, że wykreowany przez
społeczeństwo obraz związku może tak bardzo przerażać, a nawet obrzydzać tą
relację?
Wbrew pozorom bardzo często był to jeden z powodów, dla
których wycofywałam się z relacji. Czułam się słaba, po prostu. Nie chciałam
być traktowana jak pięcioletnie dziecko, za które trzeba wszystko robić, które
sobie nie poradzi. Szukałam w relacji czegoś innego. Szukałam pożądania
opierającego się na podziwie dla drugiej osoby, na wzajemnym wsparciu. Na
,,przyjacielskiej’’ relacji, z tą różnicą, że żywiłabym do kogoś uczucia. Bo
ludzie wchodzą w związek, pomijając aspekty fizyczne, po to, żeby się wspierać.
Żeby otrzymywać wsparcie i być wspieranym. Żeby przeżywać razem to piękne
uczucie jakim jest miłość.
A ja przed tym wszystkim uciekałam. Nie chciałam się od
kogoś uzależniać. Bałam się, że będę kogoś potrzebować. Bałam się, że przestanę
czuć się silna. Dlaczego miałoby to coś zmieniać? Nie wiem- tak mi się
wydawało. Bo nigdy nie spróbowałam. Bo nie byłam świadoma, że chcieć drugiej
osoby nie znaczy jej potrzebować.
Bałam się przyznać, nawet nie przed drugą osobą, przed sobą,
że mi na kimś zależy. Starałam się zachowywać jakby wcale mi nie zależało, co
skutkowało tym oczywiście, że nic z tego nie wychodziło. I nie tylko
oszukiwałam tym druga osobę i wszystkich dookoła, ale przede wszystkim samą
siebie. Nie dawałam samej sobie szansy przekonać się o tym, co będzie, jeśli
jednak sobie pozwolę. Żałuję. Po prostu żałuję, że sobie tej szansy nie dałam.
Kiedy teraz o tym myślę, dałabym się chyba pociąć żeby móc
wrócić do niektórych chwil. Nie odwracać wzroku kiedy ktoś patrzył mi w oczy,
nie uciekać wzrokiem kiedy ktoś łapał mnie za ręce, nie uciekać. Po prostu. A
uciekałam dlatego, że się bałam, nie dlatego, że nie chciałam. Nie umiałam
sobie z tym poradzić.
Przyznanie się przed sobą, że poważnie zależy nam na jakiejś
osobie to naprawdę wielki krok. I nie ma tutaj co tego umniejszać. Zawsze jest
lęk. Przed tym, że zostaniemy zranieni- dlatego czasem sami wolimy zranić…
Przed tym, że poczujemy się słabi z drugą osobą- dlatego staramy się ją od
siebie odepchnąć…
Wejście w relacje to jest otwarcie się na bardzo wiele.
Nigdy nie wiesz czy dostaniesz coś dobrego, czy nie, ale jeśli się nie
otworzysz- co prawda uchronisz się przed złym, ale dobrego też nie dostaniesz.
Taki paradoks…
Każda relacja jest ryzykiem, każdy nasz krok. Tak naprawdę,
jeśli człowiek się nie przełamie i nie zobaczy, że to go nie zabije, to nigdy
się nie nauczy. Po prostu, tylko działanie jest kluczem. Oczywiście nie stanie
się to od tak, ja też musiałam i tak naprawdę cały czas przepracowuję ze sobą
różne rzeczy. Pomogło też abstrakcyjne myślenie, to, że przestałam traktować
życie poważnie. Swoją drogą doszłam do naprawdę zaskakujących wniosków, bo to
niesamowicie wyzwalający sposób myślenia i na pewno napiszę o tym osobny post.
Więc co zrobić, żeby się tej cholernej dumy pozbyć? Przede
wszystkim myślę, że połowa roboty to samo zauważenie u siebie takiego problemu.
A może nawet nie samo zauważenie- często podświadomie wiemy, że mamy z czymś
trudność- przyznanie się do tego przed sobą. Jeśli się do tego przed sobą nie
przyznamy, to nie mamy nawet co rozmawiać o pracy nad tym problemem.
Wiadomo, że świetnie by było od razu wziąć się do pracy nad
sobą i idąc po kolei, punkt po punkcie w przepisie na idealną relację tworzyć
nową, wspaniałą rzeczywistość. Problem w tym, że nikt nam nigdy takiego
przepisu nie da. Uważam, że kluczem do zmiany- do jakichkolwiek zmian- jest po
prostu świadomość. Czasem gdy człowiek ma w głowie pewną świadomość, sam
zaczyna postępować inaczej.
Wyciągnięcie wniosków z popełnianych przez siebie błędów,
zdanie sobie sprawy z tego ile razy postąpiliśmy wbrew swojej woli. Do zmian
pchną nas nasze własne wyrzuty sumienia. I to nie tak, że pojawią się one
znikąd. Wyjdą na światło dzienne dopiero kiedy im na to pozwolimy, przestaniemy
świadomie je zagłuszać, wiedząc, że nie chcemy ich słyszeć. Tylko sami musimy
dać im na to szanse. Przecież zakopane przez nas w najgłębszych zakamarkach
swojej podświadomości są bezradne… nie pomogą nam. MY nie pomożemy sobie. A
tylko my możemy to zrobić.
Złość, wyrzuty sumienia, poczucie winy, a czasem nawet
rozpacz. To bardzo silne emocje. Im dłużej trzymamy je w sobie, tym bardziej
rosną w siłę. Im dłużej trzymamy je w sobie, wiedząc, że postępujemy wbrew
swojej woli, tym bardziej nas obciążają. Trzymamy je w sobie, bo żeby się ich pozbyć,
musimy się z nimi zmierzyć. A ciężko jest stanąć prawdzie w twarz. Sama ze sobą
i sama przed sobą. Trzeba do tego naprawdę wielkiej samodyscypliny.
Dumy nie da się pozbyć od tak. Trzeba się przełamywać.
Stopniowo. Trochę jak z wejściem do basenu pełnego zimnej wody. Nikt nie każde
nam skakać na główkę, możemy wchodzić spodek po schodku i powoli przyzwyczajać
się do wody. Jednak jeśli chcemy wejść do basenu, musimy podjąć próbę. Inaczej
nigdy do niego nie wejdziemy. Wiem, że to może głupi przykład, ale akurat
dobrze obrazuje nie tylko tą sytuację- przełamywanie się do czegokolwiek.
Z różnych powodów, ten post jest dla mnie bardzo osobisty.
Może ze względu na fakt, że dzielę się tu naprawdę sporym kawałkiem siebie,
może dlatego, że sama przed sobą nie byłam w stanie przyznać się do tego przez
długi czas.
Przez długi czas zastanawiałam się czy w ogóle publikować
ten post. Miałam go w wersjach roboczych chyba przez kilka miesięcy, bowiem już
od jakiegoś czasu zmagam się z tym problemem. Od czasu do czasu dopisywałam do
niego tylko luźne myśli, chyba bardziej w formie samo-terapii, nie
porządkowałam ich, wychodząc z założenia, że nigdy nie wyjdą na światło
dzienne.
Myślałam, że to będzie za bardzo prywatne. Że ludzie mnie
wyśmieją, bo spotkam się z niezrozumieniem tematu. Publikując go tak naprawdę
nie wiem z jakim spotka się odbiorem, ale przynajmniej co do jednej rzeczy mogę
być pewna- nie tylko ja zmagam się z czymś takim. Nie jestem jedyna i nawet
jeśli miałabym pomóc tym postem jednej osobie, to chcę to zrobić. Może nawet
czuję, że jestem go niektórym winna.
I tak na koniec- żeby nie było ja też tego jeszcze do końca
nie przepracowałam… Nie wiem czy zwróciliście na to uwagę czytając artykuł, ale
w połowie pisałam go w czasie przeszłym, a w połowie w czasie teraźniejszym.
Oczywiście zrobiłam to podświadomie, więc to chyba najlepszy dowód na to, że ze
mną też nie jest idealnie;)
To tyle z mojej strony, jeśli macie potrzebę porozmawiać-
śmiało do mnie piszcie;) Miło by było również usłyszeć Wasze przemyślenia,
jeśli poświęciliście tu chwilkę.
Trzymajcie się,
Karola