wtorek, 20 kwietnia 2021

Szczęście jako wdzięczność

Wyszło słońce i moje meteopatyczne skłonności chyba obudziły we mnie trochę pozytywnych emocji, także dziś przychodzę do Was z postem o szczęściu.

Nie, proszę, nie zrażajcie się do czytania tylko dlatego że poruszam- przyznam dość popularny i oklepany temat, na który pozornie nie da się nic więcej powiedzieć. 

Czasem proste, oczywiste przemyślenia ujęte w odpowiedni sposób potrafią diametralnie zmienić punkt widzenia. Czasami wystarczy znaleźć tylko kilka odpowiednich słów. Co potwierdza z resztą fakt jak ogromna jest moc słowa i jak nasz ograniczony ludzki umysł potrafi przyswajać wiedzę. Trzeba mu ją podać na talerzu, odpowiednio pokrojoną na malutkie kawałeczki, bo innych dawek nie jest w stanie przełknąć. Czasami czujemy idee- tak zwany szelest porannych gwiazd jak genialnie nazwał to Vadim Zeland- ale musimy mieć ją odpowiednio podaną aby móc sobie ją uświadomić. 

Dlaczego piszę ten post? Może dlatego, że dużo osób, szczególnie teraz podczas pandemii zaczęło się gubić. Może dlatego że cała ludzkość zastanawia się nad tym od wieków i nikt nie znalazł jeszcze odpowiedzi. Chociaż- czy na pewno jej nie znaleźliśmy…? A może cały czas mamy ją przed nosem tylko nie umiemy po nią sięgnąć?

Zaczęłam się ostatnio zastanawiać czego chcę w życiu. Pierwsza odpowiedz która wysunęła mi się z czeluści mojej podświadomości mówiła: chcę być szczęśliwa. Po prostu. Świetnie, jakbym tylko wiedziała co miałam przez to na myśli. 

Dlaczego w ogóle zaczęłam się nad tym zastanawiać? Bo całe moje życie zaczęło zlewać mi się w jakąś niewyraźną plamę. Nawet nie chodzi o to, że coś złego działo się w moim życiu. Żyłam po prostu nijako.

Żeby być szczęśliwym nie należy tylko nie chcieć pozbawiać się życia, wyeliminować do niego niechęć, żal i wszystkie inne pretensje. Wtedy z negatywnego postrzegania świata przechodzimy na bierne postrzeganie świata. Oczywiście, z dwojga złego już lepiej postrzegać go biernie niż negatywnie. Ale czy to to do czego dążymy? Chcemy w życiu być tylko bierni, przeżywać dzień za dniem jak marionetka? Szkoła, praca, od czasu do czasu się gdzieś wyjdzie. Niby mamy poczucie że coś robimy. Gramy w jakąś grę, przeglądamy Tiktoka godzinę za godziną, czerpiąc z tego jakąś tam przyjemność. prowadzimy nic nie znaczące rozmowy. Żyjemy. Egzystujemy z poczuciem jakiejś pustki, niedosytu, pragnąc od życia czegoś więcej. Sami z resztą nie wiedząc czego. Może mamy to gdzieś na końcu języka, ukrywamy to gdzieś w czeluściach naszej podświadomości. 

Długo patrzyłam jak życie przemykało mi się między palcami. Jakbym jechała w mknącym pociągu, biernie oglądając przez szybę zmieniający się krajobraz, widząc jak coraz to kolejne rzeczy mijały mnie, zostawały daleko, daleko za mną.

Jednak to nie one mnie mijały, tylko ja mijałam je. To ja patrzyłam przez szybę. To ja pędziłam. Jak apatyczny pasażer, którego nie obchodzi nic poza dotarciem do jakiegoś odległego celu. Nie zwracający uwagi nawet na to co mija kierując się w jego stronę. 

Co mam na myśli- bycie szczęśliwym nie polega na tym, żeby biernie pogodzić się z faktem, że istniejemy tylko żeby być za to istnienie wdzięcznym.

I oczywiście pisząc o wyeliminowaniu negatywnych emocji nie mam na myśli tego, żeby unikać nieprzyjemności bo jest to oczywiście awykonalne:) Miałam na myśli zmienienie punktu widzenia, pozbycie się żalu, niechęci do świata.

W ogóle wychodzę w życiu z założenia, że nawet jeśli coś sprawia nam nieprzyjemności bądź nas rani nie zawsze jest od razu złe, tak jak jest to zazwyczaj schematycznie postrzegane. Że złe doświadczenia są nam potrzebne. Czasami nawet lubię poczuć się źle, lubię zagłębić się w swoim smutku, to tylko emocje. Wywołują w naszym ciele jakiś dyskomfort, jednak nie jest on ani trwały ani wielki.

Trzeba zmienić punkt widzenia. Nauczyć się wyciągać pozytywy z nieprzyjemnych zdarzeń. Doceniać wszystko, co nam się przytrafia.

Więc zaczęłam zadałam sobie pytanie- co tak naprawdę czyni mnie szczęśliwą? I spisałam wszystko na kartce. Od małych rzeczy takich jak patrzenie na słońce, słuchanie muzyki, bieganie, po wyrażanie samej siebie, szczere rozmowy z drugą osobą, samoakceptacja. Dlaczego nie napisałam tu na przykład o satysfakcji? Albo kupnie nowych rzeczy, czy czymś innym co pozornie daje nam szczęście? No właśnie, bo czasami możemy ulec pozornemu poczuciu szczęścia. Opartemu na pozytywnym pobudzeniu, okazującym się jednak być tylko chwilowym intensywnym impulsem, ekstazą. Satysfakcja na przykład pobudza mnie pozytywnie ale nie daje mi szczęścia. Daje mi euforię, ekstazę, adrenalinę. Nie szczęście. Czasem wystarczy poszukać bliżej. Ludzie zawsze szukają za daleko. 

Wam radzę to samo- zastanówcie się co czyni was szczęśliwymi? I wpiszcie wszystko na kartce, w notatkach, na komputerze. Ale pisząc ,,zastanówcie się’’ nie mam na myśli wpiszcie wszystkie rzeczy jakie dawały wam przyjemność, po których czuliście się przyjemnie pobudzeni, rzeczy które stereotypowo są uznawane za dające szczęście. Pisząc ,,zastanówcie się’’ mam na myśli spójrzcie w głąb swojej duszy, posłuchacie swojego wewnętrznego głosu, po prostu posłuchajcie siebie. Zostańcie sami ze sobą, zamknijcie się przez chwilę na świat. 

Czy to tak trudno odróżnić? Nie. Sami poczujemy czy to co piszemy przed sobą na kartce jest zgodne z nami. Jeśli oczywiście jesteśmy szczerzy ze sobą i nie próbujemy niczego sobie wmówić. 

Delektować się chwilą

Zauważyłam ostatnio co pomaga w dostrzeganiu szczęścia, piękna w naszym życiu. Delektowanie się chwilą. Co mam na myśli pisząc delektowanie się chwilą? Zatrzymanie się chwilę w naszym jadącym pociągu. Trzeba przestać pędzić. Docenić to jakie piękne widoki mijamy po drodze. Może nawet zrobić przystanek i wyjść na krótki spacer? 

A co mam dosłownie na myśli? Starać się poczuć rzeczywistość, świat każdym zmysłem. Chłonąć wszystko dookoła. Korzystać z każdego, najmniejszego okruchu świata jaki nas otacza. 

Uwielbiam delektować się każdym najmniejszym szczegółem w swoim życiu. Pozornie głupimi rzeczami. Szczegółami. W szczegółach tkwi piękno. Wyrażać siebie poprzez szczegóły. Zaczęłam zapisywać krótkie zdania, które przyjdą mi do głowy podczas spacerów, ćwiczeń, jazdy samochodem. Ubierać swoje myśli w krótkie przemyślenia i dzielić się z nimi z innymi. Uwielbiam dostawać je od innych. Bo właśnie z takich małych rzeczy składa nam się obraz człowieka. 

Może właśnie taki jest sens naszej egzystencji? Żeby umieć wyciągnąć szczęście z życia. Bo kiedy człowiek czuje że jest w pełni szczęśliwy, nie potrzebuje niczego więcej. 

Szczęście to uświadomienie sobie, docenienie tego co mamy. Stąd ta wdzięczność. Stąd wdzięczność za swoją egzystencję. 

Szczęście to według mnie po prostu wdzięczność za swoje istnienie. Kiedy żyjesz i czujesz że CHCESZ żyć. Że naprawdę jesteś za to życie wdzięczny. 

Także... Jestem szczęśliwa, że jestem szczęśliwa. I mam nadzieję że wy też będziecie bądź jesteście. Bo szczęście wcale nie jest takie trudne jeśli się za wiele od tego szczęścia nie wymaga…

Trzymajcie się kochani;)

 

czwartek, 4 lutego 2021

Za dumna na związek

 

Relacja jako definicja czy relacja jako uczucie?

Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach wielu z nas nie wie czym jest relacja. Zacznijmy może od relacji zwanej potocznie związkiem. Czym on w ogóle jest? Dla wielu ludzi jest tym czym został oficjalnie okrzyknięty- relacją pomiędzy dwoma osobami, które żywią do siebie uczucia. Problem w tym, że ja (i pewnie nie tylko ja) nie zgadzam się z tą definicją. Za przeproszeniem, co za debil uważa, że relację pomiędzy dwoma osobami da się w jakiś sposób nazwać? Nie mówię nawet o samym związku. Jakąkolwiek relację. Z resztą nazywanie to i tak za mocne słowo. Próba nazwania? Próba zdefiniowania tego, co dzieje się między ludźmi? Próba opisania słowami tego, co dzieje się na poziomie duchowym?

Może żeby bardziej rozjaśnić wam to, co mam na myśli zadam wam pytanie: pomyślcie o wszystkich ludziach, którzy są ważni w waszym życiu- o jednej konkretnej grupie. Na przykład o swoich przyjaciołach. Wszystkich nazywacie tak samo, ale czy wasza relacja z każdym z nich wygląda tak samo? Czujecie to samo do każdego z nich? Czulibyście się dobrze gdyby nagle ktoś zaczął narzucać wam jakieś zasady, mówić jak ma wyglądać wasza relacja, bo jest nazwana w ten, konkretny sposób? Podam wam prosty przykład. Załóżmy, że jesteście sami z przyjacielem. Zaczynacie robić coś, co załóżmy nie wypada wam robić jak tylko  p r z y j a c i o ł o m. Nie wiem, na przykład się całować czy cokolwiek innego. I wyobraźcie sobie, że nagle ktoś przychodzi do was i mówi wam, że musicie przestać, zaczyna was wyśmiewać albo nie daj Boże ma do was jakieś wyrzuty. I argumentuje to w oczywiście idiotyczny sposób- bo jesteście tylko  p r z y j a c i ó ł m i.  Bo wam nie wypada. Bo ktoś wrzucił wszystkie relacje do jednego worka i nazwał je przyjaźnią.

Nie powiecie, że podobne sytuacje wam się nie zdarzały. To takie głupie- pozwalać żeby ktoś nazywał naszą relację i na tej podstawie określał jakie zachowania są przyzwoite, a jakie nie. Mimo tego, że wiemy, że nikt nie może nam niczego zabronić to jednak czujemy się potem źle z tym, że zrobiliśmy jednak to, czego ,,nie należy’’.

Możemy próbować określać nasze ludzkie relacje słowami. Robimy to dlatego, że ich nie rozumiemy. Próbujemy ogarnąć to, co się z nami dzieje naszym głupiutkim, ograniczonym, ludzkim umysłem. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, że może nie warto samemu tworzyć sobie tyle ograniczeń? Że czasem nie warto jest dociekać. Czasem warto jest po prostu cieszyć się uczuciem. Nawet jeśli sami nie wiemy co to za uczucie- ale jest przyjemne. Ludzie próbują je nazwać bo nigdy nie pogodzą się z tym, że uczucia są czymś silniejszym od nich. Czymś poza ich zasięgiem. A nawet nie zdają sobie sprawy, że marnują sobie życie tym ciągle dociekając, ciągle chcąc kontrolować wszystko, co się z nimi dzieje zamiast najzwyczajniej się nimi cieszyć.

Ludzie lubią nazywać, porządkować. Lubią stwarzać sobie pozorne uczucie kontroli. Porządku. Nie rozumieją, że nie ma czegoś takiego jak relacja. Że wszystko dzieje się na poziomie uczuć. Że to uczucie jest piękne.

Związek to abstrakcyjne pojęcie nazwania relacji dwojga ludzi, który w praktyce niczego nie definiuje. Dlatego uważam, że małżeństwo, związek to ograniczenie. Zasadami, które paradoksalnie sami wykreowaliśmy i daliśmy się im przyjąć.

 

Cholerna duma

Zawsze miałam problem z wchodzeniem w jakąkolwiek romantyczną relację. Tego, że problem tkwił we mnie byłam pewna już od dłuższego czasu. Jednak myślałam, że może chodzi bardziej o to, że nie mogę nic do nikogo poczuć, że nie daje sobie na to szansy, bo nie potrafię nikogo docenić. Jednak w pewnym momencie doszło do mnie, że nie tego się boję. Odrzucenia oczywiście też, ale chodziło o coś jeszcze. Coś, czego przez długi czas nie potrafiłam w sobie odkryć, co nie dawało mi spokoju. Chodziło o moją dumę.

Tak, wiem, że to brzmi śmiesznie i niedorzecznie. Mogło to zabrzmieć trochę jak: Nie wchodzę w związek bo jestem dumna? Nie, nie to miałam na myśli. Więc w takim razie o co chodzi mi z tą dumą? Jestem za dumna na związek. Dziwne pojęcie, prawda? Jak można być na niego za dumnym? Czy w ogóle można? I dlaczego tak się dzieje?

Wszystkie moje próby, że tak to nazwę, nawiązania jakiejkolwiek romantycznej relacji kończyły się zawsze tak samo. Z jednej strony pragnęłam bliskości, ale z drugiej strony kiedy już miałam ją w zasięgu, orientowałam się, że czuję się z nią jakoś dziwnie. Może dlatego, że to nie była ta bliskość, której potrzebowałam. To, co czułam od drugiego człowieka było pożądaniem albo podziwem, nie miłością. Zawsze kiedy odważyłam się dać komuś wejść w moją strefę komfortu, nie czułam się z tym swobodnie, po prostu dobrze, nie dlatego, że było coś ze mną nie tak, tylko dlatego, że to druga osoba nie podchodziła do tego w ten sam sposób, co ja. Że oczekiwałam po prostu czegoś innego, że oboje inaczej postrzegaliśmy relacje.

Żeby pozbyć się tej swojej cholernej dumy, musiałam najpierw dojść do tego, co za nią stoi. Co mnie tak naprawdę w tym wszystkim przeraża. Bo jednak to co nas przeraża, a może raczej czego wyobrażenie nas przeraża w jakiejś konkretnej sytuacji zależy od tego jak ją  postrzegamy. W jaki sposób na nią patrzymy, czym dla nas jest. A czym jest dla nas relacja? Nie licząc stereotypów, które przetoczyłam powyżej i pomijając wszystkie normy, które przyjęliśmy, czy jesteśmy w stanie w ogóle odpowiedzieć na to pytanie?

Bardzo denerwuje mnie obraz związku, który przyjął się we współczesnym społeczeństwie. Przede wszystkim tego, że kobietę zazwyczaj postrzega się jako słabszą z partnerów (jeśli jest to związek damsko-męski). Przez to ja widzę samą siebie w swoich oczach jako słabą. A jestem osobą bardzo dumna i nienawidzę tak o sobie myśleć. Nie jestem nawet żadną zapaloną feministką. Piszę jak postrzegam siebie przez pryzmat obowiązujących we współczesnym społeczeństwie norm. Kto by pomyślał, że wykreowany przez społeczeństwo obraz związku może tak bardzo przerażać, a nawet obrzydzać tą relację?

Wbrew pozorom bardzo często był to jeden z powodów, dla których wycofywałam się z relacji. Czułam się słaba, po prostu. Nie chciałam być traktowana jak pięcioletnie dziecko, za które trzeba wszystko robić, które sobie nie poradzi. Szukałam w relacji czegoś innego. Szukałam pożądania opierającego się na podziwie dla drugiej osoby, na wzajemnym wsparciu. Na ,,przyjacielskiej’’ relacji, z tą różnicą, że żywiłabym do kogoś uczucia. Bo ludzie wchodzą w związek, pomijając aspekty fizyczne, po to, żeby się wspierać. Żeby otrzymywać wsparcie i być wspieranym. Żeby przeżywać razem to piękne uczucie jakim jest miłość.

A ja przed tym wszystkim uciekałam. Nie chciałam się od kogoś uzależniać. Bałam się, że będę kogoś potrzebować. Bałam się, że przestanę czuć się silna. Dlaczego miałoby to coś zmieniać? Nie wiem- tak mi się wydawało. Bo nigdy nie spróbowałam. Bo nie byłam świadoma, że chcieć drugiej osoby nie znaczy jej potrzebować.

Bałam się przyznać, nawet nie przed drugą osobą, przed sobą, że mi na kimś zależy. Starałam się zachowywać jakby wcale mi nie zależało, co skutkowało tym oczywiście, że nic z tego nie wychodziło. I nie tylko oszukiwałam tym druga osobę i wszystkich dookoła, ale przede wszystkim samą siebie. Nie dawałam samej sobie szansy przekonać się o tym, co będzie, jeśli jednak sobie pozwolę. Żałuję. Po prostu żałuję, że sobie tej szansy nie dałam.

Kiedy teraz o tym myślę, dałabym się chyba pociąć żeby móc wrócić do niektórych chwil. Nie odwracać wzroku kiedy ktoś patrzył mi w oczy, nie uciekać wzrokiem kiedy ktoś łapał mnie za ręce, nie uciekać. Po prostu. A uciekałam dlatego, że się bałam, nie dlatego, że nie chciałam. Nie umiałam sobie z tym poradzić.

Przyznanie się przed sobą, że poważnie zależy nam na jakiejś osobie to naprawdę wielki krok. I nie ma tutaj co tego umniejszać. Zawsze jest lęk. Przed tym, że zostaniemy zranieni- dlatego czasem sami wolimy zranić… Przed tym, że poczujemy się słabi z drugą osobą- dlatego staramy się ją od siebie odepchnąć…

Wejście w relacje to jest otwarcie się na bardzo wiele. Nigdy nie wiesz czy dostaniesz coś dobrego, czy nie, ale jeśli się nie otworzysz- co prawda uchronisz się przed złym, ale dobrego też nie dostaniesz. Taki paradoks…

Każda relacja jest ryzykiem, każdy nasz krok. Tak naprawdę, jeśli człowiek się nie przełamie i nie zobaczy, że to go nie zabije, to nigdy się nie nauczy. Po prostu, tylko działanie jest kluczem. Oczywiście nie stanie się to od tak, ja też musiałam i tak naprawdę cały czas przepracowuję ze sobą różne rzeczy. Pomogło też abstrakcyjne myślenie, to, że przestałam traktować życie poważnie. Swoją drogą doszłam do naprawdę zaskakujących wniosków, bo to niesamowicie wyzwalający sposób myślenia i na pewno napiszę o tym osobny post.

Więc co zrobić, żeby się tej cholernej dumy pozbyć? Przede wszystkim myślę, że połowa roboty to samo zauważenie u siebie takiego problemu. A może nawet nie samo zauważenie- często podświadomie wiemy, że mamy z czymś trudność- przyznanie się do tego przed sobą. Jeśli się do tego przed sobą nie przyznamy, to nie mamy nawet co rozmawiać o pracy nad tym problemem.

Wiadomo, że świetnie by było od razu wziąć się do pracy nad sobą i idąc po kolei, punkt po punkcie w przepisie na idealną relację tworzyć nową, wspaniałą rzeczywistość. Problem w tym, że nikt nam nigdy takiego przepisu nie da. Uważam, że kluczem do zmiany- do jakichkolwiek zmian- jest po prostu świadomość. Czasem gdy człowiek ma w głowie pewną świadomość, sam zaczyna postępować inaczej.

Wyciągnięcie wniosków z popełnianych przez siebie błędów, zdanie sobie sprawy z tego ile razy postąpiliśmy wbrew swojej woli. Do zmian pchną nas nasze własne wyrzuty sumienia. I to nie tak, że pojawią się one znikąd. Wyjdą na światło dzienne dopiero kiedy im na to pozwolimy, przestaniemy świadomie je zagłuszać, wiedząc, że nie chcemy ich słyszeć. Tylko sami musimy dać im na to szanse. Przecież zakopane przez nas w najgłębszych zakamarkach swojej podświadomości są bezradne… nie pomogą nam. MY nie pomożemy sobie. A tylko my możemy to zrobić.

Złość, wyrzuty sumienia, poczucie winy, a czasem nawet rozpacz. To bardzo silne emocje. Im dłużej trzymamy je w sobie, tym bardziej rosną w siłę. Im dłużej trzymamy je w sobie, wiedząc, że postępujemy wbrew swojej woli, tym bardziej nas obciążają. Trzymamy je w sobie, bo żeby się ich pozbyć, musimy się z nimi zmierzyć. A ciężko jest stanąć prawdzie w twarz. Sama ze sobą i sama przed sobą. Trzeba do tego naprawdę wielkiej samodyscypliny.

Dumy nie da się pozbyć od tak. Trzeba się przełamywać. Stopniowo. Trochę jak z wejściem do basenu pełnego zimnej wody. Nikt nie każde nam skakać na główkę, możemy wchodzić spodek po schodku i powoli przyzwyczajać się do wody. Jednak jeśli chcemy wejść do basenu, musimy podjąć próbę. Inaczej nigdy do niego nie wejdziemy. Wiem, że to może głupi przykład, ale akurat dobrze obrazuje nie tylko tą sytuację- przełamywanie się do czegokolwiek.

Z różnych powodów, ten post jest dla mnie bardzo osobisty. Może ze względu na fakt, że dzielę się tu naprawdę sporym kawałkiem siebie, może dlatego, że sama przed sobą nie byłam w stanie przyznać się do tego przez długi czas.

Przez długi czas zastanawiałam się czy w ogóle publikować ten post. Miałam go w wersjach roboczych chyba przez kilka miesięcy, bowiem już od jakiegoś czasu zmagam się z tym problemem. Od czasu do czasu dopisywałam do niego tylko luźne myśli, chyba bardziej w formie samo-terapii, nie porządkowałam ich, wychodząc z założenia, że nigdy nie wyjdą na światło dzienne.

Myślałam, że to będzie za bardzo prywatne. Że ludzie mnie wyśmieją, bo spotkam się z niezrozumieniem tematu. Publikując go tak naprawdę nie wiem z jakim spotka się odbiorem, ale przynajmniej co do jednej rzeczy mogę być pewna- nie tylko ja zmagam się z czymś takim. Nie jestem jedyna i nawet jeśli miałabym pomóc tym postem jednej osobie, to chcę to zrobić. Może nawet czuję, że jestem go niektórym winna.

I tak na koniec- żeby nie było ja też tego jeszcze do końca nie przepracowałam… Nie wiem czy zwróciliście na to uwagę czytając artykuł, ale w połowie pisałam go w czasie przeszłym, a w połowie w czasie teraźniejszym. Oczywiście zrobiłam to podświadomie, więc to chyba najlepszy dowód na to, że ze mną też nie jest idealnie;)

To tyle z mojej strony, jeśli macie potrzebę porozmawiać- śmiało do mnie piszcie;) Miło by było również usłyszeć Wasze przemyślenia, jeśli poświęciliście tu chwilkę.

Trzymajcie się,

Karola

poniedziałek, 4 stycznia 2021

Czego nauczył nas 2020, czyli jak nie popaść w obłęd płynąc na fali czasu

 

Nie zastanawialiście się nigdy nad tym jakie to dziwne, że wszyscy ludzie na całym świecie świętują nowy rok? Z czysto teoretycznego punktu widzenia nie istnieje coś takiego jak rok. Sam w sobie nie jest żadną jednostką, jedynie umowną nazwą na czas jaki upływa podczas jednego okrążenia Ziemi wokół Słońca.

Więc czy nie wydaje się to dziwne, że od lat obchodzimy nowy rok, a tak naprawdę jedyne, co świętujemy, to fakt, że Ziemia po raz kolejny okrążyła Słońce? Że na przestrzeni wieków tak mocno zakorzeniło się w to naszej tradycji, że nawet tego nie analizujemy? Przyjęliśmy to automatycznie, zostało nam to narzucone przez społeczeństwo i teraz co jakiś czas jak głupcy puszczamy fajerwerki, wznosimy toasty i składamy sobie bardziej lub mniej szczere życzenia. Sami nie wiedząc co tak naprawdę przez to obchodzimy.

Ludzie od zawsze chcieli budować sobie jakieś poczucie kontroli nad upływającym czasem, dzieląc go na różne okresy, którym nadawali umowne nazwy, w praktyce i tak nie znaczące nic. Czas płynął, płynie i będzie płynął niezależnie od tego jak go podzielimy i jak go sobie nazwiemy. Bo czym są tak naprawdę godziny, minuty, dni, miesiące? Umownymi nazwami. Naszym złudzeniem, że mamy kontrolę. Że jakoś zdołaliśmy ogarnąć tę wielką, nieskończoną, niezdefiniowaną jednostkę jaką jest czas.

Dlaczego? Bo nas przeraża. Przeraża nas to, że nie potrafimy go pojąć. Że nie możemy go zatrzymać cofnąć, zniszczyć. Że jesteśmy wobec niego bezsilni.

Jestem pewna, że kiedyś, kiedy umysł i ciało nie będą mnie już ograniczać będę w stanie pojąć czym on tak naprawdę jest. Może kiedy zmaterializujemy się w jakąś inną formę energii, będziemy temu wszystkiemu bliźsi. Ale na razie się nad tym nie zastanawiam. Nie mam po co. Człowiek jest za bardzo ograniczony żeby rozumieć takie rzeczy. Żyjemy otoczeni zbroją, która pewnych rzeczy po prostu do nas nie przepuszcza.

Tak samo uważam, że nie ma czegoś takiego jak wiek. Jednostki czasu w jakich go mierzymy są niemiarodajne, umowne. Znaczy tak- może i ma to jakiś sens. Patrzymy ile obrotów Ziemia zdążyła zrobić wokół Słońca podczas naszego pobytu na Ziemi. Jest to jakiś sposób, żeby się w tym wszystkim połapać, może i nawet nie głupi. Ale należy pamiętać, że to wszystko jest umowne. Że tylko próbujemy ogarnąć coś nieogarnionego.

Gdziekolwiek się nie obejrzeć wszyscy mówią że 2020 był złym rokiem. Przydarzyło się nam coś, co jest wielu z nas nie po drodze. Ale czy to powód by mówić że to był zły rok? Czy przypadkiem sami sobie tego nie wmówiliśmy? 

 

Pandemia nas ograniczała to fakt, byliśmy zmuszeni zacząć żyć inaczej. Inaczej nie znaczy z automatu gorzej. To był dla nas po prostu inny rok.

Oczywiście, możemy narzekać na to ile straciliśmy przez wirusa, ile mogłoby się wydarzyć gdyby nie pandemia, jakim wielkim była ograniczeniem. Jednak czy jest sens? Czy jest sens narzekać na coś, wobec czego jesteśmy bezsilni? To trochę jak walka z wiatrakami. Tylko się zmęczymy, a i tak nie wygramy. Tracąc przy tym masę siły i energii. Oczywiście, mamy prawo odczuwać w związku z tym jakiś dyskomfort. Jednakże czym on jest? Falą nieprzyjemnych emocji? Może i uczuć kontrolować nie możemy, ale nad emocjami możemy panować. Jeśli pozwolimy sobie przejąć nad nimi kontrolę, co wymaga od nas trochę opanowania, samopoznania i samodyscypliny. Trochę wysiłku. Jeśli jednak puścimy wodzę i pozwolimy im przejąć nad nami kontrolę, będą władać nami jak marionetkami. 

 

W ogóle wychodzę w życiu z założenia, że nawet jeśli coś sprawia nam nieprzyjemności bądź nas rani nie zawsze jest od razu złe, tak jak jest to zazwyczaj schematycznie postrzegane. Że złe doświadczenia są nam potrzebne żebyśmy mogli w pełni doświadczać życia, całej gamy emocji, którą przygotował dla nas los. Czasami nawet lubię poczuć się źle, lubię zagłębić się w swoim smutku, to tylko emocje. Czuję jak wraz z napływem negatywnych emocji coraz bardziej się rozwijam. Co prawda wywołują one w naszym ciele jakiś dyskomfort, jednak nie jest on ani trwały ani wielki.

2020 wywołał w nas na pewno duży dyskomfort, jednak nauczył nas też wielu ważnych rzeczy. Nie będę kwestionować tego czy był to dobry czy zły rok. Chodzi o to jakie wynieśliśmy z niego doświadczenia, a doświadczenia możemy wynosić i ze złych i z dobrych rzeczy. Myślę z resztą, że nie da się tego jednoznacznie stwierdzić. Świat nie jest czarno biały, a nie człowiekowi to oceniać.

Uważam, że pandemia wyszła nam na dobre o tyle, że uświadomiliśmy sobie jak bardzo nie mamy na wszystko wpływu. Tego jak bardzo nikim jesteśmy w tym świecie, jak bardzo jesteśmy bezsilni wobec losu, jak bardzo jesteśmy nietrwali wobec świata. Może i człowiek zawsze miał gdzieś tam z tylu głowy tą świadomość, ale nigdy do tej pory chyba nikt z nas nie odczuł tego w takim stopniu.

 

Mogliśmy zobaczyć jak to jest kiedy świat na chwilę stanie. Jak te wszystkie struktury, na których oparliśmy naszą rzeczywistość wytrzymują kryzys, jak bardzo są umowne i nietrwałe. Jak to na czym polegaliśmy całe nasze życie, lega w gruzach z powodu jednej, nawet niewidocznej naszym okiem maleńkiej struktury zdolnej zabić człowieka.

Żebyście nie pomyśleli, że mówię, że pandemia to dobre doświadczenie- nie wiem czy jest dobre czy złe. Może nawet nie należy się nad tym zastanawiać? Na pewno jest w pewnym sensie przydatne i pozwala nam szerzej spojrzeć na świat. Sama zaczęłam czuć się w tym świecie jak gość. Zdawać sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nawet nie wiemy co to znaczy żyć. Tu i teraz, w tym świecie.

Zdaliśmy sobie sprawę z tego jak szybko upływa czas. Kilka dni temu powitaliśmy 2021 rok, a duża większość z nas żyła w przekonaniu, że jeszcze niedawno był marzec. No właśnie… przyznam się, że ja też. Ten rok, prawdopodobnie ze względu na obostrzenia, minął nam wszystkim błyskawicznie. W ogóle mam wrażenie, że im starsza się staję, tym szybciej upływa mi życie. Tym mniej z niego pamiętam, tym mniej dla mnie znaczy i tym bardziej cała przeszłość zlewa mi się w jedną, wielką plamę.

Jeszcze do niedawna sama miałam problem żeby pogodzić się z upływającym czasem. Piętnaste urodziny spędziłam ze stanem depresyjnym w łóżku. Sylwestra rok temu spędziłam w domu. Na ostatnią chwilę odmówiłam wyjścia, gdyż złapał mnie jakiś niespodziewany stan depresyjno-lękowy. Pamiętam chwilę, gdy wybiła północ, moi rodzice wznieśli toast, za oknem słyszałam strzelanie fajerwerków, a w sylwestrze z dwójką puścili jakiś wesoły hit. A ja stojąc po środku salonu patrzyłam na to jak zaczarowana i po chwili wybuchnęłam płaczem.

Czułam się jakbym pędziła na jakiejś kolejce, na którą ktoś wsadził mnie nawet nie pytając się czy mam ochotę się przejechać. Jakbym gnała do przodu, nie mogąc się zatrzymać, nie widząc przed sobą końca. No bo czy tak nie wygląda nasze życie? Ktoś wsadził nas do pędzącej kolejki, ciągle gnamy do przodu, nie możemy się zatrzymać. Zatrzymujemy się tylko, gdy nasz tor się kończy. Raz na zawsze. Ktoś wsadził nas w jednostkę jaką jest czas jak w pędzącą kolejkę, uzależnił nas od niego i teraz gnamy do przodu, nawet nie wiedząc w czym się poruszamy.

Nie piszę o tym oczywiście po to żeby wywołać jakiekolwiek współczucie czy coś w tym rodzaju- nie. Wiem, że nie tylko ja spędzałam w ten sposób własne urodziny, czy po prostu święta związane z upływem czasu. To normalne, że kiedyś zaczynamy mieć świadomość przemijania, tego, że kiedyś stracimy to życie, którym teraz żyjemy. Błahe problemy, beztroskie chwile szczęścia, piękną dziecięcą nadzieję z jaką zdarza nam się jeszcze patrzeć na świat. Pytanie tylko jak z tego czerpać zamiast się tego wszystkiego bać?

Ludzie lubią nazywać, porządkować. Lubią stwarzać sobie pozorne uczucie kontroli. Porządku. Nie rozumieją, że nie ma czegoś takiego jak czas. Że dzieje się to na innym poziomie energetycznym, niematerialnym. Że możemy zacząć się nim cieszyć, nawet jeśli nie do końca go rozumiemy.

Próbujemy ogarnąć to, co się z nami dzieje naszym głupiutkim, ograniczonym, ludzkim umysłem. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, że może nie warto samemu tworzyć sobie tyle ograniczeń? Że czasem nie warto jest dociekać. Czasem warto jest po prostu cieszyć się życiem. Nawet jeśli sami nie wiemy czym ono jest. Ludzie próbują je nazwać bo nigdy nie pogodzą się z tym, że jest dużo rzeczy, aspektów silniejszych od nich. Rzeczy poza ich zasięgiem. A nawet nie zdają sobie sprawy, że marnują sobie życie tym ciągle dociekając, ciągle chcąc kontrolować wszystko, co się z nimi dzieje zamiast najzwyczajniej się nimi cieszyć. Narzekają na to jak szybko płynie zamiast z niego korzystać.